Temat chorób, odporności wraca jak bumerang szczególnie w okresie jesienno-zimowym oraz wczesną wiosną. To podstępny czas, więc warto odpowiednio się do niego przygotować, tym bardziej, że sezon zimowy trwa w najlepsze, a wiosenny właśnie się zbliża (na szczęście!).
Dlaczego właśnie ja chcę się wypowiedzieć na temat naszej odporności oraz jak to wygląda u nas – tego wszystkiego dowiecie się z tego wpisu. Zapraszam!
Pamiętajcie, że to nie są żadne zalecenia lekarskie itp, to nasze metody, które świetnie sprawdzają się u nas!
Nasza odporność – dlaczego zabieram głos w tej kwestii
- ponad 5 lat bez antybiotyków u dzieci (u nas znacznie dłużej, ponad 10 lat, ale odkąd mamy dzieci, czyli ponad 5 lat bardzo zwracamy na to uwagę)
- nasze choroby to zwykle katar, kaszel, gorączka – o różnym nasileniu i w rozmaitych konfiguracjach
- dwójka starszych dzieci chodzi o przedszkola
- wierzę w rozsądne budowanie naturalnej odporności, wierzę, że organizm jest w stanie poradzić sobie z większością chorób, na które niejednokrotnie lekarze przepisują antybiotyk rutynowo (nie polemizuję z przypadkami, gdy antybiotyk na prawdę jest konieczny, chodzi mi za to o szastanie receptami na antybiotyki, sterydy itp. bez prób dojścia dlaczego i jak można inaczej, a wiadomo, że antybiotyk jest najłatwiejszą opcją i w dodatku najbardziej skuteczną, a efekt jest szybki)
To są fakty, dlatego nie rozpisuję się tylko wypisałam je w punktach. Niech same przemówią, a my lecimy dalej.
Choroby – jak to wygląda w praktyce?
- gdy dziecko ma żółty/zielony katar – zostaje w domu
- gdy dziecko ma gorączkę/jest osłabione – zostaje w domu
- gdy dziecko wymiotuje – zostaje w domu
- gdy dziecko ma wysoką gorączkę plus mocne dodatkowe objawy, które nie mijają po kilku dniach umawiam wizytę domową
- gdy lekarz przepisuje na kaszel jakieś syropy to zażywamy je w totalnej ostateczności, tzn. gdy nie widać jakiejkolwiek poprawy po ratowaniu się domowymi sposobami, a dziecko bardzo się męczy
- gdy dziecko ma przepisany antybiotyk na katar i kaszel (płuca itp są czyste, tylko np. brzydko kaszle, ma gorączkę) to go nie podaję, tylko dalej walczę domowymi sposobami i po kilku dniach jest poprawa
- gdy dziecko ma ponad 39 stopni to podaję coś na zbicie gorączki (apap dla dzieci w syropie głównie) Pamiętajcie, że dzieci mają wysokie gorączki, a gorączka jest dobrym znakiem – znakiem, że organizm walczy z chorobą (pozwólmy mu więc na to!) ja zaczynam porządnie obserwować dziecko i być przy nim non-stop, gdy ma 39 stopni. Jeśli przechodzi to na luzie i jest po prostu lekko osłabione to czekam do 39,3-39,5 stopni i wtedy podaję syrop na zbicie, jeśli zimne okłady na czoło i głowę nie pomagają i gorączka nadal się utrzymuje. Jeśli jest okropnie osłabione i praktycznie leci z rąk to podałabym już przy 39, ale jeszcze nigdy mi się to nie zdarzyło.
- gdy dziecko ma 38 stopni gorączki to zaczynam robić zimne okłady (mały ręcznik do rąk/twarzy zamoczony w lodowatej wodzie i odciśnięty, położony na czole i głowie, zmieniam regularnie co około 3 minuty – po prostu miskę z zimną wodą trzymam obok siebie na łóżku dziecka – niejednokrotnie dzięki temu uniknęłam podawania syropu na zbicie gorączki, noc zarwana, ale było warto)
- nie zależy mi na tym, aby z dnia na dzień wszystko przeszło po zażyciu cudownej tabletki; zależy mi na daniu szansy organizmowi na samodzielne zwalczenie choroby, dzięki temu organizm uczy się radzić sobie z różnymi ustrojstwami i staje się na nie bardziej odporny
- często jest tak, że dzieci siedzą w domu kilka dni zamiast dać im jakiś syrop z apteki, albo tabletki i puścić praktycznie bez objawów do przedszkola następnego dnia – staram się patrzeć długoterminowo na stan organizmu naszych dzieci
Nasze codzienne metody na zwiększenie odporności
- dzieci praktycznie codziennie bez wzgledu na pogodę są na dworze – nie ma złej pogody, są tylko złe ubrania! Na dwór nie wychodzą tylko wtedy, gdy mają gorączkę.
- staramy się nie przegrzewać dzieci – jeśli mówi, że nie chce założyć rękawiczek to nie zakłada ich, to samo z szalikiem i z czapką – gdy jest na prawdę zimno to gwarantuję, że dziecko samo zaraz wróci i pozakłada na siebie co trzeba
- dbamy o dietę dzieci: jedzą wszystko, ale w rozsądnych proporcjach, np. cukier jest sporadycznie (w domu cukier zastępuję z reguły ksylitolem lub miodem, albo syropem z sosny), jeśli ma być cukier to wolę zrobić domowe ciasteczka, albo jakiś deser niż kupić im np. batona. Jedzą mnóstwo kasz, owoców i warzyw (i ketchupu ahahha, ale co zrobić, za to wybieramy najlepszy o świetnym składzie – Heinz, a w tym roku będę robić domowy jak tylko pomidory na działce mi wyrosną!). Pijemy głównie wodę (w domu mamy filtr odwróconej osmozy podłączony pod zlewem więc z kranika od razu płynie woda zdatna do picia, pełna wartościowych minerałów). Jeśli soki to świeżo wyciskane, chociaż ostatnio odkąd mamy czwórkę dzieci i szczerze mówiąc nie wyrabiamy z czasem to kupujemy gotowy tłoczony sok w kartonie z kranikiem – mają pewny skład – same owoce, zero jakichkolwiek dodatków. A jak trochę się ogarniemy z dziećmi i najmłodsze będzie ciut starsze to pewnie wrócimy do wyciskania soków w naszej wolnoobrotowej sokowirówce – bardzo za tym tęsknię!
- stawiamy im bańki szklane bezogniowe (najmłodszemu 11 mc jeszcze nie, ale reszcie już tak) – nawet jeśli nie są chorzy, a jak są to stawiamy co drugi dzień. I tylko wtedy, gdy nie ma gorączki! Bańki są super, bo świetnie zwiększają odporność. Stawiasz bańki, organizm zaczyna produkować mnóstwo białych krwinek, bo myśli, że coś złego się dzieje (te miejsca po bańkach), wtedy może być pogorszenie stanu, osłabienie, dlatego stawiamy je co drugi dzień, następnie organizm z armią białych krwinek ogarnia temat, że na plecach po tych bańkach nic się nie dzieje, ale za to, np. trzeba je wysłać dalej, bo kaszel, gardło, cokolwiek i tam już sobie działają, gdy jest potrzeba. To takie proste, naturalne tworzenie naturalnej armii do działań specjalnych w naszym organiźmie, która potem od razu szybciutko zajmuje się tym, co jest do naprawienia, co napotka na swojej drodze
- pijemy ocet jabłkowy regularnie – zwykle rano przed śniadaniem, ale jak zapomnę to po prostu daję w ciągu dnia, najlepiej na ok 15-30 minut przed planowanym posiłkiem. Dzieci 1 łyżeczka, a my 1 łyżka. Bierzemy na raz bez ceregieli. Dzieci popijają łyczkiem wody. Ocet jabłkowy to jak detoks. Poza tym doskonale wpływa na metabolizm, jak wypijesz go przed posiłkiem, to sprawia, że jedzenie znacznie szybciej zostanie strawione w żołądku, nie będzie zalegać, będziesz się czuć lekko i nic się nie będzie odkładać. Aha, ocet jabłkowy musi być naturalny, najlepiej jeśli zrobicie go sami – dodam przepis, ale możecie też kupić w sklepie bio, może być mętny, nawet lepiej, im mniejsza ingerencja w jego produkcję tym lepiej
- pijemy kwas L-askorbinowy, czyli witaminę C, taką w postaci sproszkowanej. My z Markiem po łyżce dziennie, jeśli nic się nie dzieje, a gdy coś nas bierze to w przerwach tak co godzinę-max trzy, aż będzie lepiej. Dzieci to samo, ale po łyżeczce. Pamiętajcie, że witamina C po kilku godzinach znika z organizmu i dlatego tak ważna jest jej systematyczna suplementacja! Witaminę na łyżce/łyżeczce zanurzamy w szklance wody, aby „zamokła”, połykamy i popijamy wodą, żeby się nie przekręcić 😛
- pijemy kwas Omega 3 w kropelkach (wybierając szukajcie największego możliwego stężenia w kropelce) – ok 10 kropli każdy na łyżeczce podczas posiłku
- pijemy witaminę D w kropelkach (wybierając szukajcie największego możliwego stężenia w kroplce) – kilka kropli, czyli w naszym przypadku ok 1/3-1/2 pipety dziennie najlepiej podczas posiłku – pamiętajcie, że witamina D rozpuszcza się w tłuszczach
- regularnie pijemy naturalne oleje (po łyżeczce dziennie): olej z wiesiołka, olej z czarnuszki, olej lniany – najlepiej rano na raz
- kilka razy w tygodniu pijemy zakwas z buraków, który robię samodzielnie (dzieci mają takie shoty małe, a my ok 1/2-1 szkl, ja najbardziej lubię go pić rano lub wieczorem)
- morsujemy – zaczęliśmy w tym sezonie, ale to jest tak czaderskie, że na pewno będziemy to robić dłuuugo. Za pierwszym razem Laura (5 lat) weszła po uda, a Bazyli (3 lata) po klatę. Dzieci ze względu na to, że logistycznie o wiele łatwiej to idzie to po prostu biorą normalny prysznic, a kończą go zimną wodą, aby się przyzwyczajały. Z czasem będą brać ciepły coraz krócej, bo będzie im łatwiej. Najmłodsze dziecko (9 mcy) to samo. Im wcześniej zacznie się przyzwyczajać do chłodu, tym lepiej, bo mniej boli 😉 My też poza morsowaniem bierzemy zimne prysznice.
- duuużo się tulimy, bo wierzę, że bliskość, miłość, poczucie bezpieczeństwa leczy i zapobiega wielu chorobom. Przykład: dwa razy wzywałam wizytę domową do 9 mc Hektora, bo strasznie męczył go katar i kaszel, a przy okazji stracił zupełnie apetyt. Za drugim razem lekarka przepisała antybiotyk, bo podobno katar zszedł do ucha i jest podejrzewane zapalenie (nie jest, ale być może, że jest i stąd to wszystko). Marek pojechał do apteki, kupił ten antybiotyk, ale w międzyczasie ja już się umówiłam jeszcze do naszego osteopaty. Pojechałam z Hektorem jeszcze tego samego dnia, gdy reszta dzieciaków już spała, bo to była wizyta dosłownie na wcisk i okazało się, że akurat ktoś zrezygnował i nagle pojawił się ten termin. Osteopata pracował tylko z limfą, podobno udrożnił wszystko, stwierdził, że w ciągu kilku godzin powinno być pogorszenie objawów, bo wszystko, cały ten syf w limfie będzie krążyć po ciele, aż zostanie wydalony przez nerki dalej z organizmu. Po tym „skoku”, jeśli następnego dnia do południa nie będzie znaczącej poprawy to mamy podać antybiotyk, bo to znaczy, że organizm jednak nie da sobie rady sam z tym wszystkim. Wróciliśmy do domu, żadnego skoku nie było jakiegoś specjalnego, zero pogorszenia, gorączka jak była tak była, ale wzięłam Hektora do sypialni i spał na mnie całą noc jak po porodzie podczas kangurowania skóra do skóry. Po kilku godzinach w nocy gorączka minęła, rano był już zdrowy, apetyt wracał bardzo powoli, ale widać było, że cała reszta jakby ręką odjął. Może to zbieg okoliczności, może nie. Ale takich sytuacji (lub dla kogoś „zbiegów okoliczności”) mamy mnóstwo.
- nie trzymamy w sobie urazy, nie tłumimy w sobie negatywnych emocji, staramy się otaczać dobrymi, pozytywnymi ludźmi, wibracjami, szczerze, otwarcie rozmawiamy jednocześnie starając się pamiętać o empatii
- jemy surowy czosnek kilka razy w tygodniu – dodaję go m.in. do sosu czosnkowego (klik: sos czosnkowy), ale też bardzo lubimy na kanapce z dodatkiem masła i odrobiny soli (klik: moje sposoby na chłody)
- bardzo często jemy kurkumę (najbardziej lubię ją dodawać do domowej granoli i rosołu – ma wtedy piękny słoneczny kolor!)
- syrop z czosnku i miodu – też bierzemy po łyżeczce dziennie. Po prostu główkę czosnku przecieram na tarce o najmniejszych oczkach, mieszam z litrem płynnego miodu, dodaję ok 1 łyżeczki-łyżki kurkumy i taki syrop sobie pijemy – najlepszy domowy antybiotyk!
- dzieci bardzo często mają drzemki na zewnątrz nawet przy minusowych temperaturach
I to chyba tyle, raczej niczego nie pominęłam. Jasne, są dni, gdy zapominamy o wszystkim, bo tak jesteśmy zakręceni, ale staramy się pilnować tych naszych nawyków, bo przynoszą samo dobro. Trzymajcie się ciepło i podzielcie się swoimi sposobami!
Ekstra!
[…] Odporność, czyli Jak Przeżyliśmy 5 Lat bez Antybiotyków i Poważnych Chorób […]