Dziś kilka słów o tym, jak, co i kiedy lubimy jeść. Postaram się zawrzeć najważniejsze informacje w sposób klarowny i konkretny, dlatego od razu przejdźmy do sedna.
- Pijemy mnóstwo wody. Podczas karmienia mój dotychczasowy rekord to ponad 6l w ciągu dnia. Serio. Z reguły jest to w granicach 2-3 litrów podczas jesieni i zimy, natomiast około 3-5 wiosną i latem. Woda najzwyklejsza, bez gazu. Tip: Jak pić odpowiednią ilość wody? Kup sobie litrowy kubek. Dawniej, gdy piłam ze szklanki lub mniejszych kubków i starałam się pilnować, aby wypić dajmy na to te dwa litry, to zawsze już po trzech szklankach traciłam rachubę, bo jestem zbyt roztrzepana, aby sobie kontrolować ilość kursów po wodę, szkoda mi na to energii. Teraz wiem, że jest dobrze, gdy tak ze trzy razy w ciągu dnia napełnię sobie swój litrowy kubek i mam problem z głowy, nie muszę tego pilnować, liczyć i o tym myśleć. I kubek zwykle „chodzi” ze mną. Gdy wiem, że spędzę więcej czasu w kuchni/salonie/sypialni lub w pokoju dzieci – biorę go tam ze sobą – gdy natrafię na niego wzrokiem przypominam sobie, że chce mi się pić. Mam to do siebie, że kiedy jestem czymś pochłonięta, potrafię zupełnie zapomnieć o reszcie lub z premedytacją zepchnąć ją na dalszy plan. A tak, gdy w pobliżu zauważę kubek wypełniony wodą, to sobie pomyślę: „a, napiję się teraz, co mi szkodzi”. To działa.
- Jemy sporo kaszy jaglanej. Wychodzi mniej więcej minimum raz na dwa dni. Z reguły jest to raz dziennie, choćby łyżkę jako dodatek do jogurtu. Najczęściej jednak stawiam na pełne drugie śniadanie lub podwieczorek z kaszą w roli głównej. Coś w tym stylu: kasza jaglana z jabłkami i żurawiną lub kasza jaglana z bananem. Ugotowaną kaszę przechowuję w lodówce. Gdy starałam się gotować ją na bieżąco to nigdy się u nas nie sprawdzało, zawsze było coś ważniejszego. Od kiedy jest sobie w lodówce gotowa, nie ma żadnej wymówki, ani problemu z tym, by dorzucić ją sobie do koktajlu, obiadu lub śniadania.
- Staramy się wybierać produkty dobrej jakości. Lubimy targi, na których są pyszności od lokalnych dostawców, osób prywatnych, które robią coś smacznego na niewielką skalę. Wędliny, pieczywo, sery, jajka, owoce, warzywa – wszystko smakuje lepiej, gdy wiesz, że nie zawiera ulepszaczy i tworzone jest z pasją.
- Unikamy drożdży. Zbyt duża ilośćc drożdży (candida) w organizmie napędza zapotrzebowanie na cukier, z racji tego, że drożdże żywią się cukrem właśnie. Im więcej mamy drożdży, tym bardziej „ciągnie” nas do słodkiego. Dawniej po zjedzeniu jakiegoś posiłku, np. śniadania lub obiadu mimo, że czułam się najedzona po kilku-kilkunastu minutach nabierałam ochoty na coś słodkiego, cokolwiek by to było. Przypadłość tę obserwuję u wielu naszych znajomych – po sycącym obiedzie mają nagłą potrzebę przegryzienia czegoś słodkiego. To właśnie te drożdże tak działają, bo obiady z reguły są wytrawne przecież, więc same drożdże domagały się dożywienia. Poza tym, gdy zjesz coś wytrawnego to o ile nie masz w sobie zbyt dużej ilości drożdży, czujesz się syty na dłuższy czas. Jeśli natomiast zjesz coś słodkiego to nawet, jeśli była to spora porcja, po niedługim czasie znowu poczujesz wilczy apetyt… na coś słodkiego. Błędne koło. Dawniej potrafiliśmy zjeść dużą blachę drożdżówki na dwie osoby na raz, opakowanie Ptasiego Mleczka podobnie, wypić wysoką szklankę, ponad 200ml gęstej, czekolady na gorąco tak samo i po chwili znowu mieliśmy ochotę na więcej. Teraz z trudem jestem w stanie dopić małą filiżankę czekolady na gorąco i z reguły proszę M. żeby za mnie ją dokończył, bo ja już nie daję rady.
Odnośnie tego paragrafu nie jestem ekspertem i niektórzy lepiej obeznani w temacie mogą się przyczepiać nazewnictwa itp., ale zainteresowani mogą sobie wygooglać „drożdżyca”, jeśli chcą odnaleźć więcej informacji na ten temat. - Wybieramy pieczywo na zakwasie bez dodatku drożdży. Raz na jakiś czas lubię też upiec sama chleb na zakwasie lub na irlandzki chleb na sodzie.
- Czytamy etykiety. Wyleczyłam się z kupowania lodów w sklepach. No dobra, jedyna słabość to batony lodowe w stylu Twix, Mars (na szczęście cudem jest na nie trafić w sklepach – przynajmniej mi zdarza się to tylko jakoś raz-dwa razy w roku) oraz lody marki Ben & Jerry`s (będąc za granicą zawsze z utęsknieniem zaglądam do każdej możliwej sklepowej zamrażarki z nadzieją, że je w niej znajdę – wtedy biorę bez wyrzutów sumienia i pochłaniam z całą zachłannością). Lody wybieramy rzemieślnicze, robione z naturalnych składników, bez zbędnych dodatków, sztucznych aromatów i barwników (w Krakowie mamy ukochaną Lodziarnię Donizetti – zajrzyjcie do nich koniecznie!). Na dziale ze słodyczami w sklepach jesteśmy od wielkiego dzwonu. Jeśli mamy ochotę na coś w stylu batonika, ciasteczek itp., to sobie nie odmawiamy, ale bierzemy to w 99% tylko po przeczytaniu składu danego produktu – i w zdecydowanej większości przypadków zaraz po tym z niesmakiem odkładamy produkt z powrotem na półkę. Cała litania składu skutecznie nas odrzuca. Zawsze wtedy możemy postawić na jakiś zdrowszy substytut. Dodatkowo ja jestem „uczulona” na syrop glukozowo-fruktozowy. Jeśli tylko zobaczę go w składzie danego produktu, automatycznie odkładam go na półkę bez cienia smutku. Czytając etykietę zwykle najpierw sprawdzam, czy przypadkiem nie ma na niej tego syropu – wtedy czytanie całej reszty składników mam z głowy.
- Robimy jogurt. Codziennie staramy się robić i pić jogurt własnej produkcji. Jest super smaczny i bardzo łatwy do samodzielnego przygotowania (wierz mi, nie lubię utrudniać sobie życia)! Uwielbiam go z domową granolą i owocami oraz jako bazę do koktajli. Świetnie wpływa na florę bakteryjną organizmu oraz przemianę materii. Dodatkowo mając jogurt w domu masz z głowy jeden z posiłków (np. śniadanie, drugie śniadanie, podwieczorek, deser lub kolację).
- Unikamy diet. Ja nigdy przez żadną nie przechodziłam. Wychodzimy z założenia, że zamiast tymczasowej diety (dieta kiedyś się skończy i co wtedy?) lepiej permanentnie zmienić styl życia.
- Używamy ksylitolu zamiast tradycyjnego cukru. Ksylitol to naturalny cukier z brzozy. Ma właściwości antybakteryjne i przeciwgrzybiczne. Nie powoduje próchnicy, nie napędza drożdży w naszym organizmie. Stosuje się go tak samo, jak zwykły cukier (poza kwestią robienia przetworów oraz suszenia bez) lub w ilościach mniejszych, ponieważ jest od niego znacznie, znacznie bardziej słodki.
- Pijemy świeżo wyciskane soki. Praktycznie codziennie wyciskamy sok ze świeżych warzyw i owoców. Szczególnie latem najczęściej ja traktuję go jako lekki posiłek (np. podwieczorek lub kolację), choć soki z reguły wyciskamy z samego rana i wypijamy na śniadanie lub drugie śniadanie. Przy okazji polecamy wyciskać soki przy pomocy wyciskarki, a nie sokowirówki (która m.in. niszczy włókna produktów i wartości odżywcze są słabiej przyswajalne, utlenia witaminy, tworzy też znacznie więcej piany, a sok wyciskany przy pomocy sokowirówki rozwarstwia się niemiłosiernie).
- Unikamy białej mąki. Na co dzień korzystamy z niej głównie do wypieku ciast. Jeśli chodzi o makarony, wybieramy przede wszystkim te z mąki pełnoziarnistej lub robimy własne (wtedy zwykle na mące pszennej, ale co domowe, to domowe).
- Suplementujemy się na co dzień. Oprócz tego, że jemy dużo warzyw i owoców zdajemy sobie sprawę z faktu, iż nie jesteśmy w stanie dostarczyć organizmowi wszystkich niezbędnych wartości odżywczych. W dzisiejszych czasach, gdy do żywności dodawana jest spora porcja chemii, ilość witamin chociażby w marchewce nie jest taka sama, jak było przykładowo 100 lat temu.
- Stawiamy na zbilansowane posiłki. Jemy praktycznie wszystko, ale z umiarem. Powyższe punkty mają u nas swoje zastosowanie mniej więcej przez jakieś 98% czasu, ale jeśli mamy ochotę na coś z cukrem, drożdżami, „niezdrowego” to nie mamy jakichś większych obiekcji i wyrzutów sumienia, gdy sobie na to coś pozwolimy. Bardzo lubimy pizzę, ja uwielbiam zamiawiać chińszczyznę do domu, gdy nie chce mi się gotować, a na chipsy (szczególnie podczas wieczorów filmowych) mam ochotę znacznie częściej, niż nakazuje rozsądek. Podobnie z napojami, np. Coca-Cola. I co? I nic. Kupujemy, jemy. To nie zdarza się codziennie, ot maksymalnie około raz do trzech razy w miesiącu. Dzięki temu nie mamy poczucia „zakazanego owocu”, podchodzimy do tego z dystansem i na luzie. Nie mówiąc o jakimkolwiek liczeniu kalorii itp. Gdybym kiedykolwiek w coś takiego wpadła spokojnie możecie wnioskować, że coś ze mną jest nie bardzo. Jedzienie ma być przyjemnością, a nie upierdliwą koniecznością i udręką. Kropka.
źródło zdjęć: weheartit.com
a skąd zamawiacie chińszczyznę w krakowie?