„Wyobraźnia zabierze Cię w podróż wszędzie”… Taki napis mignął mi przed oczami podczas podróży do Kopenhagi sama już dokładnie nawet nie wiem gdzie. Dzisiaj mogę śmiało stwierdzić, że nie tylko wyobraźnia, ale także łut szczęścia połączony z Waszym dopingiem i moim zaangażowaniem doprowadził mnie do Kopenhagi. Po raz kolejny: dziękuję! To w końcu w dużej mierze także Wasza zasługa, że oddawaliście na mnie głosy w Konkursie na Kulinarny Blog Roku 2011, dzięki którym wygrałam tę fantastyczną nagrodę.
Przygotowałam dla Was obiecaną relację z pobytu w tej zachwycającej swoim skandynawskim stylem stolicy Danii i mam nadzieję, że będzie ona w stanie chociaż odrobinę przekazać klimat tamtych zdarzeń. Do tej pory jestem pod ich olbrzymim wpływem i uśmiecham się na samo wspomnienie całej masy mniej lub bardziej niespodziewanych momentów, towarzyszących nam tam podczas całego pobytu.
Tuż po całym dniu spędzonym w Warszawie (i okazji do spotkania m.in. z moją Babcią, która poczęstowała nas jedynym w swoim rodzaju blokiem czekoladowym, a potem uparcie starała się nam wcisnąć kotlety na drogę) czekał nas poranny lot do Kopenhagi. Pomijając fakt, iż tradycyjnie ekscytowałam się samym lotem, ponieważ wręcz uwielbiam moment rozpędzania się samolotu i jego wzbijania w powietrze, byłam okropnie zniecierpliwiona poznaniem kolejnego punktu na rozległej mapie świata.
(W dalszej części posta znajdziesz także filmik z relacją).
Do Kopenhagi wyruszyliśmy w grupie trzyosobowej, tzn.: ja, M., oraz Joanna Mostył – przedstawicielka firmy Arla – producenta masła Lurpak. Na miejscu przywitała nas pogoda przyjemna, delikatnie ciepła, aczkolwiek momentami z lekkim zachmurzeniem. Na szczęście nie padało, więc nikt nie marudził. Stacjonowaliśmy w rewelacyjnym hotelu Tivoli, pod którego wrażeniem jestem, aż do chwili obecnej. Pop art, zmieszany z kreatywnym designem i odrobiną wyrafinowania – to jest to. Gdzie nie spojrzałam, czekało na mnie miłe zaskoczenie. Tu barwna lampa, tam odważne kontrasty, jeszcze dalej napotykałam na rozbrajający dywan, by w końcu trafić do windy, w której czułam się jak w disco podczas lat 60′. Do hotelu wracaliśmy jednak tylko na czas spania i niektórych posiłków, ponieważ zdecydowaną większość czasu spędzaliśmy na zwiedzaniu oraz oczywiście na obiedzie w Nomie, który trwał aż 4 godziny 🙂 Tuż po zostawieniu bagaży w pokojach hotelowych i szybkim ogarnięciu się po podróży, wraz z czekającą już na naszą trójkę przewodniczką wyruszyliśmy odkrywać interesujące miejsca Kopenhagi. Na początku przeszliśmy żwawo pochodem wraz z królewską gwardią pod sam pałac Królowej w rytm wesołej muzyki wypływającej wprost z instrumentów tejże gwardii w czapach ze lśniącego niedźwiedziego futra. Po dotarciu na miejsce mieliśmy sposobność obserwowania zmiany warty, której towarzyszyła cała masa choreograficznych przejść tą, a nie inną trasą po placu królewskim tuż pod oknami królewskiej sypialni. Następnie zwiedzając kolejne części miasta dotarliśmy do Kastellet – uroczego parku, który jest pozostałością po fortach, pełnego pływających po stawie kaczek, intensywnie zielonej trawy tu i ówdzie ukwieconej kępkami wiosennych kwiatów, mostkiem i ławkami rozstawionymi wśród szeleszczących od nadmorskiego wiatru drzew. Sama osławiona Syrenka jakoś specjalnie mnie nie zachwyciła, gdyż znacznie bardziej pochłonięta byłam bieganiem z aparatem szukając interesujących ujęć krajobrazu otaczającego jej pomnik, ale punkt programu został wypełniony. W międzyczasie spałaszowaliśmy przepyszne kanapki obficie obłożone rozmaitymi dodatkami w taki sposób, że pełnoziarnisty chleb był w całym daniu najmniej widoczny (wcześniej fani na Facebook`u mieli możliwość obejrzenia ich). Kanapki zwane smørrebrød są jednym z tradycyjnych dań serwowanych w Kopenhadze. To, co zwróciło moją szczególną uwagę w kwestii samego chleba na terenie stolicy Danii to fakt, iż pełnoziarniste, żytnie pieczywo funkcjonowało tam z podobną częstotliwością, jak u nas nadmuchiwane pszenne pieczywo. Pod tym względem moglibyśmy się wiele nauczyć, choć informacja, że duńczycy swoje pieczywo stosują notorycznie także do zagryzania codziennych obiadów, bez względu na to, czy na talerzu leży kotlet, łosoś, czy jeszcze coś innego już nie specjalnie do mnie przemawia. Tak, czy siak jest to z pewnością o niebo zdrowsze, niż zagryzanie bigosu pajdą pszennego chleba. Po obiedzie przewodniczka, która dowiedziała się, że jestem zapaloną kulinarną maniaczką, natychmiast przeorganizowała nieco swój plan wycieczki (dziękuję!) tak, aby pomiędzy kolejnymi zabytkami znaleźć czas również na zajrzenie do kilku fantastycznych sklepów z wyposażeniem do domu i kuchni. Nie muszę chyba pisać, że prawie skakałam z radości 🙂 Koniec końców nic w nich jednak nie kupiłam, ponieważ forma którą chciałam sobie stamtąd przywieźć okazała się ciut za długa, przez co nie wbiła się w dokładnie przemyślany przeze mnie szablon. Dalej, przechadzając się kopenhaskimi uliczkami pełnymi turystów i pięknych, zadbanych, barwnych kamienic wstąpiliśmy do kawiarni, w której próbowaliśmy duńskich drożdżówek, wykonanych z ciasta do złudzenia przypominającego francuskie, jednak w smaku o niebo bardziej maślanego, przez co – w moim odczuciu – wręcz obłędnego. Wszechobecny marcepan, śledzie (szczególnie te w zalewie korzennej) oraz anyżowe żelki, które bardzo łatwo było wyłapać ze sterty innych, gdyż niezwykle skutecznie odznaczały się swoim czarnym kolorem, atakowały nas z przeróżnych stron. Na koniec, dotarliśmy także do dużego i obfitującego z regionalne przysmaki targu spożywczego, w którym zapachy i mnogość różnorodnych produktów przyprawiała o zawroty głowy, a stoiska z praktycznie każdym świeżym ziołem zachwycały (mnie) szczególnie. Kiedy natomiast niebo powoli otulała ciemność nocy dotarliśmy do hotelu, w którym zjedliśmy przepyszną kolację z tradycyjnymi duńskimi dodatkami, a na deser rewelacyjny key lime pie, którego fantastyczny smak wspominaliśmy jeszcze ostatniego dnia.
… ZzZzZz …
Drugiego dnia tuż po zjedzeniu hotelowego śniadania (za którymi przepadam), wybraliśmy się do Christiani. Jest to odrębna malutka część Kopenhagi, charakteryzująca się całkowitą autonomią i deklarująca odcięcie się od Unii Europejskiej, do którego policja nie ma wstępu. Początkowo nastawialiśmy się (szczególnie ja, która na widok oddalonego o kilkanaście metrów pijanego bezdomnego zwykle przechodzę na drugą stronę ulicy) na miejsce odrobinę niebezpieczne, pełne naćpanych narkomanów, nieprzyjemnego zapachu, brudu i tego wszystkiego, z czym można skojarzyć sobie autonomiczną melinę, w której handel narkotykami miękkimi kwitnie, niczym grzyby po deszczu. Cóż, okazało się jednak, że nie wszystko było prawdą. Dotarliśmy na teren ludzi, którzy co prawda sprzedają na środku swojej osady m.in. haszysz i wyglądało to mniej więcej tak jak u nas pchle targi, jednak nie sprawiali ani oni, ani całe to miejsce wrażenia niebezpiecznego, w którym dochodzi do regularnych, bezkarnych gwałtów, a dźganie turystów nożem jest tu sportem tubylczym. Tak, uświadamiając to sobie, zdecydowanie odetchnęłam z ulgą. Ich domki są genialnie kolorowe, pełne hippisowskich rysunków, wszystko praktycznie jest pokryte barwnym grafitti, mieszkańcy są radośni (w sumie nic dziwnego, skoro chodzą spaleni) i szczerze mówiąc zupełnie nie zwracali na nas uwagi, wielkie psy trzymane są krótko przy właścicielach i wydają się również lekko pozytywnie odurzone wyczuwalnym na każdym kroku zapachem palonej trawki, a to co najbardziej mnie tu zaskoczyło to autentyczne utrzymanie czystości wszędzie, gdzie wzrok sięgał. Nie napotkałam tam żadnego papierka, gumy do żucia, czy innych śmieci. Są za to amatorskie skwery i skalniaki, które już niedługo pewnie będą pięknie ukwiecone. Jak przystało na miejsce zamieszkiwane przez ludzi żyjących w duchu iście hippisowkim, już od przekroczenia bramy daje się tam zarówno wyczuć jak i zauważyć atmosferę Peace & Love. Szkoda tylko, że jest tam całkowity zakaz robienia zdjęć (którego nawet nie próbowałam łamać). Ma to jednak pewien istotny cel. Chodzi o to, aby poprzez ewentualne rozprzestrzenianie zdjęć z wnętrza tej osady, nie dawać policji powodów do interweniowania w kwestii legalnego handlu trawką. Mając okazję poobserwowania tych mieszkańców na ich terenie, całkowicie to szanuję i nie widzę powodu do ingerowania w coś, o co sami doskonale potrafią zadbać nie wyrządzając przy tym nikomu szkody, ani nie prowokując do wrogich zachowań. Ciekawe jest też to, że sami deklarują się jako osoby, które brzydzą się kradzieżą, nie dają sobie w żyłę (na jednym z wielu barwnych budynków jest nawet grafitti przedstawiające liść Marihuany, a tuż obok niego przełamaną strzykawkę), czy używania przemocy w stosunku do drugiego człowieka. Na całym ich terenie zamieszkałym przez około 900 osób jest też całkowity zakaz biegania (o jeździe samochodem nawet nie wspominam, bo ich tam po prostu nie ma), ponieważ istnieje przekonanie, że ten kto biega ma ku temu jakiś powód, więc jest odgórnie podejrzany jako osoba, która np. coś ukradła. Doprawdy, niezwykle interesująca społeczność.
Po pełnym wrażeń zderzeniu z hippisowską wioską, idąc wzdłuż kanału wypełnionego kolorowymi kutrami udaliśmy się na długo wyczekiwany obiad w restauracji Noma. Tam też dołączyła do nas Joanna Mostył wraz z Łukaszem Modelskim – zastępcą redaktora naczelnego Twojego Stylu, w którym nawiasem mówiąc już 14 kwietnia ukaże się obszerny wywiad z René Redzepi`m oraz ze mną (jestem przeszczęśliwa!).
Noma – obiad
Od samego wejścia do restauracji zostaliśmy otoczeni fantastyczną atmosferą panującą w jej wnętrzu. Intensywnie skandynawska, delikatnie tajemnicza, niedopowiedziana, a przy tym bardzo radosna dzięki obecności wspaniałych ludzi. Nasz lunch złożony był z 27 dań (wliczając desery). Do każdej potrawy dopasowane były rozmaite gatunki win, tworząc w niektórych wypadkach naprawdę mistrzowską kombinację smaków. Dania, które wywarły na mnie najbardziej pozytywny wpływ to zdecydowanie mech, który z reguły jadają renifery, kaczka z płatkami róży i młodymi pędami sosny oraz… ach zdaję sobie sprawę, że było ich na prawdę sporo 🙂 Największym pozytywnym zaskoczeniem były dla mnie dania kwaśne, które nigdy dotąd mi nie smakowały, a tam w Nomie wprost się nimi zajadałam. Czymś, co osobiście najbardziej mnie zszokowało to rewelacyjny smak prażonej skóry świni, pokrytej kwaśną skórką z czarnej porzeczki. Dlaczego? Z reguły omijam najszerszym z możliwych łuków tego typu specjały, jednak tutaj skóra nie wyglądała ani trochę galaretowato, czy tłusto, toteż postanowiłam jej spróbować. Było warto, tym bardziej że smakowała na prawdę jak zwykła solona prażynka, z tą różnicą, że pokryta była kwaśną skórką z czarnej porzeczki. Jeżeli chodzi o ilość dań, to ja dokładnie przed pierwszym daniem głównym czułam się najedzona, więc nic dziwnego, że później wraz z Joanną Mostył ledwo oddychałyśmy, czując się tak przejedzone jak nigdy wcześniej 🙂 Po zjedzeniu deserów, przeszliśmy do innej sali, gdzie Łukasz Modelski raczył się trunkiem o specyficznym zapachu i smaku wodorostów, a w między czasie wszyscy rozmawialiśmy z Caroline – przesympatyczną osobą odpowiedzialną za PR w Nomie. Podczas pogawędki otrzymaliśmy także niespodziewane kolejne („o rany, jak jak to w siebie zmieszczę?!” —> ja + Joanna Mostył) smakołyki. Tym razem w jednej puszce były kwaśne pianki (jakby sztywna piana z białek) ułożone na kruchym słodkim herbatniku o piernikowym posmaku (herbatniki przypominały w swojej strukturze spód do tarty powstały ze zmiażdżonych ciasteczek zmieszanych z masłem). Całość natomiast była pokryta polewą czekoladową – cudo! Wnętrze drugiej puszki skrywało w sobie karmelowe kawałki (płaskie, lekko falowane, wyglądem do złudzenia przypominające chipsy) pokryte czekoladą i obsypane odrobiną kminku – mniam! Trzeciej puszki już nie było. Otrzymaliśmy za to na drogę zawiniątko wypełnione tajemniczym c z y m ś. Nikt jednak nie wytrzymał i zgodnie stwierdziliśmy, że pakunek otwieramy natychmiast, by dobrać się do jego tajemniczej zawartości. Kiedy jednak okazało się, że w środku są kawałki kości wypełnione karmelizowanym szpikiem (podobno konsystencją przypominał krówki), to pozwoliłam, aby najpierw M. spróbował, a po Jego minie miałam zamiar zdecydować, czy sama zdołam zjeść swój kawałek kości, czy też oddam go Łukaszowi, któremu one bardzo posmakowały. Jak jednak podejrzewałam, moją i również Joanny kość zjadł ze smakiem wspomniany wyżej Łukasz 🙂
Noma od kuchni
Następnie starając się iść żwawo i z polotem zostaliśmy zaproszeni na zwiedzanie całej restauracji „od kuchni”, co było jedną z największych niespodzianek podczas całego naszego pobytu tam. To, co dało się zauważyć już na pierwszy rzut oka to niesamowita organizacja całego zespołu oraz to, że dosłownie każdy z nich był radosny i uśmiechnięty. Atmosfera między nimi była bardzo pozytywna, lekka, wypełniona rozmowami, jednak pomimo tego wszystkiego widać było, że każdy jest maksymalnie skoncentrowany na swojej pracy, a pasja aż od nich promieniowała. Miłym zaskoczeniem było też dostrzeżenie Thermomix`u na jednym ze stanowisk, który posiadam także ja – fajnie jest patrząc na niego przypomnieć sobie, że w Nomie – najlepszej restauracji na świecie też jest on używany podczas przyrządzania rozmaitych dań 🙂 Po wetknięciu nosa we wszystkie możliwe zakamarki restauracji trzeba było w końcu z niej wyjść. Idąc wzdłuż kanału, wraz z latającymi nad naszymi głowami skrzeczącymi mewami udaliśmy się do kawiarni, w której udzieliłam wywiadu dla Twojego Stylu, po którym jeszcze chwilę wspólnie wymienialiśmy się wrażeniami z pobytu w Nomie, po czym pożegnaliśmy Łukasza, który kierował się już na lotnisko, by wrócić do Polski, a my wróciliśmy do hotelu i (przynajmniej ja) padłam przejedzona na łóżko i nawet nie pamiętam kiedy zasnęłam budząc się dopiero następnego dnia rano. Tak, to był zdecydowanie intensywny, pełen wrażeń i niespodzianek dzień.
Noma od kuchni + menu
Ostatni dzień przywitał nas bardziej szarą, niż dotychczas pogodą, jednak wciąż nie padało – hurra! Po śniadaniu w trójkę wyruszyliśmy na spacer wzdłuż kanałów, w których woda była przejrzysta i miejscami widać było zatopione kolorowe rowery – widok skutecznie przypominający nie tak dawny jeszcze pobyt w Holandii. W jednej z nadmorskich knajpek M. wypił Tuborg`a (tradycyjne duńskie piwo o smaku delikatnym, lekko kwaśnym, bez charakterystycznej goryczki), a ja wraz z Joanną poprzestałam na bawarce, ponieważ nie czułam się zbyt pewnie z moim bolącym od jakiegoś czasu gardłem i z zimnymi napojami gazowanymi wolałam nie ryzykować. Następnym punktem programu była dwukrotna podróż promem po kanałach, podczas której przepływaliśmy nawet w pobliżu Nomy, której pomachałam na do widzenia 🙂 Jako, że lot mieliśmy za kilka godzin, wkrótce po tym udaliśmy się do hotelu w celu wykwaterowania się i wraz z bagażami pojechaliśmy na lotnisko cały czas będąc pod olbrzymim wrażeniem tych trzech ekscytujących dni w Kopenhadze.
I to już koniec Kochani. Dziękuję Wam za to, że jesteście! Dajcie znać, jak Wam się podobała relacja 🙂
Wspaniała relacja z Nomy. Zazdroszczę takiego przeżycia 🙂 Przynajmniej mogłam przeczytać i obejrzeć jak to wygląda 'od kuchni', dziękuję 🙂 Mam jeszcze pytanie, co to za ruszająca się zakąska w słoiczku? 😀
Jeśli mogę: Bardzo!!! proszę o pomoc: wypełnianie albo rozsyłanie do znajomych! 18-30 rok życia, niekoniecznie (!) mieszkający z rodzicami. Dziękuję!!! http://www.facebook.com/events/358503757495487/
Fajna foto relacja 🙂 Ja nie wiem jak Ty to wszystko przejadłaś! Podziwiam Cię! Generalnie to cieżką maja tu kuchnię. A to ciasto duńskie jak ciasto francuskie to ciasto maślane z drożdżami – jak francuskie tylko z drożdżami. A te ich ciastka to sa świetne – marcepan polane czekolada i jeszcze lukrem 🙂 A jak daim? Próbowałas? Pozdrawiam!
to duńskie ciasto okropnie mi posmakowało, a co do daim`ów to jadłam je parę lat temu, ale dla mnie są jakieś takie mulące i teraz nawet na nie uwagi nie zwracałam, zdecydowanie bardziej wolę dumle 🙂
Przeżycie niezapomniane, na pewno długo tego nie zapomnisz. Obejrzałam każdy filmik dokładnie, fajnie, że pokazałaś nam wszystkie dania i Nomę od kuchni. Czekam na wywiad w TS. Pozdrawiam Ania
ojeeej:)
wspaniałe przeżycie!
no i jeszcze wywiad dla Twojego Stylu!:) extra!
Wspaniała relacja z Nomy. Zazdroszczę takiego przeżycia 🙂 Przynajmniej mogłam przeczytać i obejrzeć jak to wygląda 'od kuchni', dziękuję 🙂 Mam jeszcze pytanie, co to za ruszająca się zakąska w słoiczku? 😀
@anja to były krewetki maczane w masełku – ja nie odważyłam sie tego wziąć do ust i M. musiał zjeść dwie 🙂
Nie dziwię Ci się 🙂 Ja nie wzięłabym do ust niczego co się rusza, nawet w Nomie ;P
SUper przeżycie! BArdzo zazdroszczę!!!!!!!!
Niesamowita relacja, niesamowite przeżycia, po prostu bomba! 🙂
Zaraz czytam od deski do deski:P!
Jeśli mogę: Bardzo!!! proszę o pomoc: wypełnianie albo rozsyłanie do znajomych! 18-30 rok życia, niekoniecznie (!) mieszkający z rodzicami. Dziękuję!!! http://www.facebook.com/events/358503757495487/
Fajna foto relacja 🙂 Ja nie wiem jak Ty to wszystko przejadłaś! Podziwiam Cię! Generalnie to cieżką maja tu kuchnię. A to ciasto duńskie jak ciasto francuskie to ciasto maślane z drożdżami – jak francuskie tylko z drożdżami. A te ich ciastka to sa świetne – marcepan polane czekolada i jeszcze lukrem 🙂 A jak daim? Próbowałas? Pozdrawiam!
to duńskie ciasto okropnie mi posmakowało, a co do daim`ów to jadłam je parę lat temu, ale dla mnie są jakieś takie mulące i teraz nawet na nie uwagi nie zwracałam, zdecydowanie bardziej wolę dumle 🙂
Piękna podróż! pięknie opisana:)
Przeżycie niezapomniane, na pewno długo tego nie zapomnisz. Obejrzałam każdy filmik dokładnie, fajnie, że pokazałaś nam wszystkie dania i Nomę od kuchni. Czekam na wywiad w TS. Pozdrawiam
Ania
cudowne przeżycie:) gratuluję jeszcze raz:) pozdrawiam
Cos cudownego, ja osobiscie odbylem staz w Noma, ktory skonczyl sie 26go Lutego 2012 – wiec chyba sie minelismy 🙂
Fajnie znowu spojrzec na Nome 🙂
Pozdrawiam i zapraszam na swoj Blog
fineartofdining.blogspot.com